- W poprzednim sezonie pokazał Pan, że bez wielkich pieniędzy można zbudować całkiem ciekawy zespół, który w oparciu o młodzież potrafił pokonać ligowych faworytów. Przecież sportowo utrzymał się na zapleczu męskiej ekstraklasy. Ile klub potrzebuje pieniędzy, żeby móc funkcjonować? - Powiem tak, że do komfortu pracy potrzebowalibyśmy budżetu na...trzecioligowym piłkarskim poziomie, po reformie rozgrywek, kiedy na tym szczeblu rozgrywek będą walczyć zespoły z czterech województw, a i tak bylibyśmy w siatkarskim towarzystwie w tyle za wieloma zespołami z naszego podwórka. Na dzisiaj potrzebowalibyśmy strategicznego sponsora, który wsparłby nas przynajmniej kwotą 350 tys. zł. Pewnie w innych pierwszoligowych klubach pękną ze śmiechu, jak przeczytają, o jakie pieniądze chodziło. Jednak wtedy moglibyśmy usiąść do rozmów z miastem o wsparciu dla zespołu. Wciąż nie byłoby różowo, ale i tak znacznie lepiej niż w poprzednim sezonie. Wtedy, wobec braku pieniędzy, oszczędzaliśmy na wszystkim na czym się tylko dało. Bywało, że na mecze jeździliśmy własnymi samochodami, a na dalekie wyjazdy wyruszaliśmy w dniu meczu, żeby oszczędzić na noclegach, czy wyżywieniu dla zespołu. Taka polityka odbijała się potem na zespole, który musiał grać prosto po podróży. Zanim się rozkręcił, był przez rywali postawiony pod ścianą. - Rok temu rozdzielona została seniorska drużyna od młodzieżowych. Pierwszy zespół trafił pod szyld KPS, a rezerwa oraz młodzież pozostały w strukturach Kęczanina. Co to dało? - Nic. Straciliśmy tylko czas na bieganie po sądach w związku z rejestracją nowego podmiotu. Taki był jednak wymóg samorządu. Od wyłączenia seniorów ze struktur Kęczanina zależała wysokość wsparcia dla siatkówki, czyli KPS-u i Kęczanina. W dalszej perspektywie mieliśmy założyć sportową spółkę, tylko po co? - Czy ma Pan żal do samorządu, że nie stara się ratować siatkówki, dzięki której Kęty są rozpoznawalne w Polsce? - Powiedziałem kiedyś, że miasto może wejść w klub. Przecież tak jest prawie we wszystkich pierwszoligowych ośrodkach. Zawodnicy otrzymują stypendia miejskie. Drużyna siatkarska to nie piłkarska, czy hokejowa, więc w niej jest mniej zawodników. Gdyby samorząd ufundował nam 10 stypendiów w wysokości płacy minimalnej, byłoby to nas bardzo dobre rozwiązanie. Wtedy klubowi pozostałoby zabezpiecznie pieniędzy na drugą część wypłaty dla zawodników już bez konieczności opłat związanych z ZUS-em. Nie trzeba szukać takich przypadków daleko w Polsce. Tak jest przecież w Oświęcimiu, gdzie miasto wspiera hokej, czy w Chrzanowie, gdzie wspiera się pierwszą ligę piłkarzy ręcznych. Można? Można. Trzeba tylko chcieć. Tymczasem stanowisko naszego samorządu jest niezmienne. Jeśli przedstawimy projekt budżetu oparty na środkach od sponsorów, wtedy miasto może się do siatkówki dorzucić. Nie zamierza być jednak jego strategicznym sponsorem. Wypada nam tę decyzję uszanować. Nowy gospodarz miasta stara się iść w piłkę ręczną. Wcale tego nie kwestionuję. Można wspierać wszystkie inicjatywy. Chodzi o to, żeby nie odbywało się to kosztem innych. - W trakcie czteroletniego pobytu na zapleczu ekstraklasy wypromował Pan wielu młodych zawodników. Może warto pomyśleć o sobie? Trener, który potrafił zbudować coś z niczego nie powinien mieć kłopotów ze znalezieniem zatrudnienia w markowym klubie... - Na razie muszę przede wszystkim odpocząć psychicznie i fizycznie. Ostatnie dwa lata kosztowały mnie wiele zdrowia. Przyznaję także, że pierwszoligowe zmagania były dla mnie niesamowitym poligonem doświadczalnym. W Kętach nie mogliśmy sobie pozwolić na sprowadzanie zawodników z ekstraklasową przeszłością, więc wiele razy znajdowaliśmy się w ekstremalnych sytuacjach. Nasz klub, jako jedyny w gronie pierwszoligowców, miał w swoich szeregach kilku wychowanków. Trafiłem jednak na fajną grupę chłopców. Byli spragnieni sukcesu. Potrzebowali seniorskiego szlifu, więc zagrali w Kętach nawet mimo wielu organizacyjnych niedoskonałości. Dla mnie najważniejsze jest to, że sportowo się obroniliśmy. Przecież ostatni skład był jeszcze młodszy od tego z wcześniejszych rozgrywek, a jednak daliśmy radę. Myślę, że wiele zespołów w sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, nie dotrwałoby do końca rozgrywek. Tak się stało właśnie w przypadku Hutnika Kraków. Nam udało się dograć sezon, choć po pierwszej rundzie, w której zbieraliśmy tęgie lania od rywali, w drugiej stanęliśmy na nogi, potrafiąc we własnej hali pokonać m. in. ligowych faworytów, czyli SMS Spałę czy GKS Katowice. Zabrakło nam niewiele, żeby uniknąć barażu o utrzymanie. Jednak i w nim nie pozostawiliśmy rywalom złudzeń, kto jest lepszy. Ograliśmy Ostrołękę w minimalnej liczbie trzech meczów. Mogę czuć satysfakcję, że młodzi chłopcy, którzy u nas terminowali, teraz grają w lepszych klubach. Atakujący Bartek Kluth poszedł do ekstraklasowego już Espadonu Szczecin, a miał jeszcze pięć innych propozycji z klubów najwyższego szczebla rozgrywkowego. Rozgrywający Jan Tomczak trafił do Ślepska Suwałki. Kuba Lewandowski „zakotwiczył” w KPS Siedlce, podobnie jak mój syn Mateusz. - Myśli Pan, że być może kiedyś uda się odbudować pierwszoligową siatkówkę w Kętach? - Wiem jedno, że nasz klub był ewenementem na skalę krajową. Założyłem go w 2000 roku, a już dwanaście lat później awansowaliśmy na zaplecze ekstraklasy. W innych klubach latami biją się o możliwość gry tam, gdzie my jesteśmy. Przepraszam, byliśmy. Z Kęt wywodzą się Piotr Gruszka i Mateusz Mika, mający w swoim dorobku bogatą historię spotkań w reprezentacji Polski, a mimo to, siatkówka w naszym mieście wygasa. Będziemy się dalej bawić z młodzieżą, ale jeśli są inni, którzy poprowadziliby Kęczanina, nie zamierzam się trzymać kurczowo swojego stanowiska. Rozmawiał Jerzy Zaborski (Gazeta Krakowska) |